Moja recenzja: HOBBIT. Pustkowie Smauga
Flmowy jeleń na rykowisku
Z "Hobbitem" jest ten problem, że czyniąc pozory filmu nowoczesnego (bo przecież 3D) w rzeczywistości jest gigantycznym regresem w poszukiwaniach współczesnego języka filmowego. Ogląda się go z taką samą przyjemnością jak oleodrukowy "landszaft" na ścianie jakiegoś pokoju do wynajęcia w górach czy nad morzem. Spełnia tę samą lanszaftową rolę: robi wrażenie czegoś bogatego, artystycznego i "pięknego" a jednocześnie schlebia najprostszym i jak najbardziej anachronicznym upodobaniom estetycznym.
Druga część Hobbita pt. "Pustkowie Smauga" nie przynosi ani zaskoczeń, ani rozczarowań wszystkim tym, którzy tak licznie rok temu poszli na pierwszy odcinek tej filmowej trylogii: jest baśnią utrzymaną w stylistyce XIX-wiecznej powieści dickensowskiej, głęboko zanurzoną w kostiumowym bogactwie, linearnie nanizaną na nić wątłej, rozdętej, rozciągniętej do granic przyzwoitości fabuły i wreszcie pełną "prześlicznych" obrazów, jak na każdym landszafcie być powinno.
Buntuję się przeciwko tej anachronicznej estetyce i chce mi się spać na samą myśl o trzeciej części tego filmu, ale jeśli ktoś lubi jelenia na rykowisku to niech idzie i zachwyca się jaki jest piękny.